Czy małżonkowie to asceci naszych czasów?

W drodze do kina spotkałam dawnego kolegę. Rozmowa z nim nieco mnie zaskoczyła…

– A Ty coś się słabo starasz – obrączki nie masz, brzucha nie masz. No nic się nie starasz!
– Mi tam obrączka i brzuch do szczęścia potrzebne nie są, ale… słyszałam, że T. wziął ślub.
– Daj spokój. Nawet nie byłem.
– Jak to?
– Gdyby to był Wasz ślub, to na pewno bym przyszedł. A na ten nie chciałem.
– Jak to nasz? Mój i T.?
– No a niby czyj?!?
– Czyżbyś uważał, że pasuję do niego lepiej niż W.?
– Oczywiście, że tak! W. w ogóle do niego nie pasuje!
– Dlaczego?
– Bo ona dziwna jest i na nic mu nie pozwala. Ostatnio T. zadzwonił, żebyśmy poszli na piwo, a potem ona dzwoniła do mnie z pretensjami, że go rozpijam.
– No cóż… widać jemu to pasuje skoro niedawno wzięli ślub.
– Jemu wszystko jedno było. Jeździ to i tak go prawie wcale w domu nie ma. A ślub wziął, bo tyle czasu razem byli, że już wypadało.

To po co brał ten ślub ja się zastanawiam… Tzn. dotarł do mnie argument „przyzwoitości”, że ile to kobietę zwodzić można i żyć z nią bez ślubu, ale mimo, że jest popularny, zupełnie go nie rozumiem. Co innego szczęśliwa zakochana para, która po prostu nie wierzy w tą instytucję, bo ponoć takie się zdarzają. Jednak z przykrością obserwuję, że ludzie często wcale szczęśliwi nie są, a jednak przed ołtarzem…urzędem…stają i przysięgają. Partner napiera, rodzina napiera, to się ten pierścionek kupuje i wręcza… ok. Ale ja się nadal pytam: PO CO?!? Dlaczego ludzie lubią się długoterminowo unieszczęśliwiać? Przecież wiadomo, że jak coś się psuje to ani ślub ani dziecko niczego nie naprawi. Ba! To może nawet jeszcze bardziej popsuć, bo człowiek nagle, mimo niby własnej decyzji, czuje się pozbawiony wolności. Rozwieźć się przecież trudniej niż zerwać zwykły związek. Sprawy, sądy i papierologia, a tak mówisz „nie układa nam się” i znikasz. Nie mówiąc już o dziwnym zjawisku, jakim jest zmiana ukochanego partnera po zawarciu związku małżeńskiego. Znikają kwiaty bez okazji, kolacje w restauracjach, znika seksowna bielizna i robienie loda. Za to pojawiają się wałki na głowie i piwo przed telewizorem. Magicznie. To pewnie z tej wielkiej miłości przed ślubem się bierze…

Byłam w kilku mniej udanych związkach, kiedy łudziłam się nadzieją „jakoś to będzie”, „jak tylko… (coś tam), to na pewno będzie lepiej”. W końcu oczywistym jest, że mało kto chce się przyznać, że źle wybrał, że inwestował w osobę, która nie była tego warta. Tylko czy warto iść w zaparte, kiedy w perspektywie jest spędzenie reszty życia z kimś, kto nas nie uszczęśliwia? Brać ślub, pomęczyć się, a potem rozwieść? No nie uwierzę, że nikt nie orientuje się wcześniej, że nie jest tak, jakby chciał. Ja uczyłam się coraz szybciej kończyć niesatysfakcjonujące mnie związki. A jak to jest u Was? Lubicie wieść nijakie życie czy poszukujecie szczęścia?