Poronienie czyli dziecko, którego nie było
Długo zastanawiałam się, czy pisać Wam o swoich niezbyt przyjemnych przeżyciach związanych ze staraniem się o dziecko. W końcu poronienie to bardzo osobista sprawa i przez dłuższy czas nie chciałam się tym dzielić z nikim, poza najbliższymi mi osobami. Nie wiedziałam, po co miałabym to robić. Im bardziej jednak zagłębiałam się w tematy związane z ciążą i macierzyństwem, tym częściej trafiałam na osoby znajdujące się w podobnej sytuacji, które szukały wsparcia, słów pociechy lub po prostu świadomości, że nie są z problemem same. Ponieważ jednak nie znalazłam osób podchodzących do tematu poronienia tak samo jak ja, postanowiłam w końcu o tym napisać.
Szczęście z nieszczęścia
Kiedy pierwszy raz dowiedziałam się, że jestem w ciąży, byliśmy z Diabłem świeżo po podjęciu decyzji o tym, że razem zamieszkamy. Informacja, jaką przekazała mi moja ginekolog była dla mnie ogromnym szokiem. Owszem nie zabezpieczaliśmy się wtedy należycie, ale stosunek przerywany sprawdzał się w naszym przypadku od bardzo wielu długich miesięcy. Wracałam wtedy oszołomiona do domu, zupełnie nie mając pojęcia, jak zakomunikować „szczęśliwą” nowinę ukochanemu. Na taką niespodziankę było wtedy dla nas zdecydowanie za wcześnie. Z nas dwojga Diabeł jednak zdecydowanie lepiej przyjął tą wiadomość. Wyglądało, że się ucieszył, bo nawet zaczął wspominać coś o ślubie. Ja jednak nie chciałam zostać żoną z wpadki i, choć miałam wtedy ku temu bardzo dobre powody, nie chciałam też tego dziecka.
Pierwsze tygodnie ciąży upłynęły mi więc na zastanawianiu się, co z tym wszystkim zrobić. Zapisaliśmy się na pierwszą wizytę. Omawialiśmy różne opcje od ślubu po mój pomysł na „rekreacyjny” wyjazd do Anglii, w celu rozwiązania problemu. Głównie jednak czekaliśmy na cud.
Kiedy podczas pierwszego USG lekarz stwierdził brak zarodka i puste jajo płodowe, nie wiedziałam jeszcze, co to oznacza i jakie będzie miało konsekwencje. Tym bardziej, że zostaliśmy uspokojeni, że jest wcześnie, tak się zdarza i należy się zgłosić ponownie za 2 tygodnie. Na kolejną wizytę jednak nie zdążyliśmy dojechać.
Pierwsze poronienie
To pierwsze poronienie było chyba najgorszym przeżyciem, bo zupełnie nie wiedziałam, co się dzieje. Niby miało przypominać nieco bardziej bolesną miesiączkę, ale ja z każdą chwilą wręcz modliłam się, żeby ból wreszcie minął. Przez pewien czas myślałam, że skurcze nigdy się nie skończą i to dla mnie kara za nieodpowiedzialność. Stwierdziłam wtedy, że jeśli tak wygląda „poród” w zaledwie drugim miesiącu, to ja nie zamierzam tego przechodzić, gdy wychodzić będzie ze mnie w pełni rozwinięte dziecko. Dziękuję, postoję. W dodatku coś poszło nie tak, bo organizm nie oczyścił się dobrze i miesiąc później wylądowałam w szpitalu na łyżeczkowaniu. Chociaż zabieg przeprowadzany jest w pełnym znieczuleniu, nie polecam.
W tym przypadku poronienie okazało się szczęściem w nieszczęściu. Cudem, który rozwiązał nasz problem i uwolnił mnie od zmartwień. Coś, co powinno mnie smucić, sprawiło mi radość i przyniosło ulgę. Nawet z perspektywy czasu i w obecnej sytuacji uważam, że wtedy stało się dobrze.
Przedwczesna radość
Druga ciąża była już przez nas chciana i wyczekiwana, a informacja o pustym jaju zabolała mnie mocno. Tym razem szokiem okazała się informacja o niespełnieniu marzenia. Chociaż znów lekarz (i Diabeł) uspokajał, że trzeba to najpierw potwierdzić badaniami, ja wiedziałam swoje. Na kilka dni przed pierwszym USG zaczęłam mieć złe sny oraz ustąpił jedyny objaw, który miałam – bolesność i obrzmienie piersi. Diagnoza lekarza była więc czymś, na co w pewnym sensie czekałam. W dodatku gdyby ciąża faktycznie była młodsza, musiałabym w nią zajść wtedy, gdy pierwszy test wyszedł pozytywny. Nie potrzebowałam więc dodatkowych badań, ale zrobiłam je dla świętego spokoju. Może to właśnie one odblokowały coś w moim organizmie, bo zaczęłam plamić prawie od razu po wyjściu z gabinetu.
Poradzić sobie z tym poronieniem było nieco trudniej tylko psychicznie. Fizycznie ułatwił mi sprawę ketonal i obeszło się bez dodatkowych niespodzianek. Jednak pogodzenie się z utratą ciąży, której bardzo chcieliśmy, nie było już takie proste. W dodatku był to okres przedświąteczny, a na Boże Narodzenie zaplanowaliśmy podzielić się nowiną z rodziną. Zamiast radości był więc smutek. Zamiast odliczania kolejnych tygodni, zastanawianie się, dlaczego nas to spotkało. Trwało to jednak dość krótko i od nowego cyklu zaczęliśmy nowe starania. Nie jestem typem, który roztrząsa wydarzenia, na które nie miał wpływu. Chociaż z perspektywy czasu wiem, że odpowiednia opieka lekarska od początku prawdopodobnie mogła pomóc, wtedy założyłam, że tak po prostu musiało być. Owszem, czasem przychodziło mi do głowy pytanie „Dlaczego my?”, ale nie poświęcałam mu zbyt wiele uwagi. Nie widziałam w tym sensu. Trzeba było działać – poodwiedzać lekarzy, porobić badania, a nie biadolić nad przeszłością, której nie da się zmienić.
Szybki koniec
Ostatniej nieudanej ciąży nawet bym nie zauważyła, gdybym nie kontrolowała cyklu. Pomyślałabym po prostu, że okres mi się spóźnił z powodu wakacji i zmiany klimatu. Może to byłoby nawet lepsze, bo nie żałowałabym spędzenia urlopu w Turcji w całkowitej trzeźwości, a tak przegapiłam okazję skosztowania tureckiego alkoholu. To poronienie nie zrobiło na mnie już żadnego wrażenia. Zaczęłam się jedynie zastanawiać jak przyspieszyć wizyty w przychodniach NFZ, które może jakoś wyjaśniłyby przyczynę buntów mojego organizmu. Zaczęłam się też zastanawiać czy nie jest to przypadkiem znak od losu. Może mieliśmy po prostu z Diabłem żyć tylko we dwójkę podróżując, tańcząc bachatę i realizując swoje inne plany. W końcu nie wszystkie pary mają dzieci i może mieliśmy należeć do tej właśnie grupy.
Dziecko, którego nie było
Kiedy poszukiwałam w internecie informacji o badaniach, jakie należałoby wykonać po poronieniach czy przychodniach, do których mogłabym się z tym problemem zgłosić, często trafiałam na teksty, które radziły przeżyć spokojnie żałobę po stracie dziecka. W zasadzie to były jedyne teksty mówiące o tym, jak radzić sobie z taką sytuacją. Chociaż rozumiem i akceptuję takie podejście do tematu, zupełnie nie zgadzało się ono z moimi potrzebami i odczuciami. Do przeżycia żałoby po stracie dziecka musiałabym bowiem mieć jakieś dziecko. Ja żadnego nie miałam. Nie było zarodka. Żadne życie się we mnie nie rozwijało. Nie miałam więc po czym płakać. Po niewygranej 6tce w totka też nie rozpaczam. Zresztą płakanie nad rozlanym mlekiem do niczego dobrego nie prowadzi.
Jeśli więc straciłaś dziecko i specjalnie się tym nie przejęłaś, nie martw się – nie jesteś sama. Nie musisz na siłę przechodzić żałoby, jeśli tego nie potrzebujesz. Nikt nie może zmusić Cię do zostania „aniołkową mamą” i palenia świeczek w rocznice każdego poronienia. Jeśli tylko masz na to ochotę, możesz od razu zacząć nowe starania (oczywiście jeśli nie ma przeciwwskazań medycznych). Możesz też cieszyć się, że jeszcze przez jakiś czas nie będziesz tyć, dzielić się swoim czasem z całkowicie zależnym od Ciebie małym człowiekiem i robić za chodzącą fabrykę mleka. Poronienie to mało fajne przeżycie, ale nie na każdym musi robić wrażenie.
Przy okazji zapraszam też do polubienia moich profili na facebooku, twitterze lub instagramie.