Dlaczego kobiety oszalały na punkcie Christiana Greya
Zanim zabrałam się do lektury trylogii E.L. James zdążyłam dość pobieżnie zapoznać się z opiniami na jej temat. Jedni (głównie kobiety) byli zachwyceni wspaniałymi książkami (zwłaszcza pierwszą). Inni czuli się porażeni prostactwem, głupotą i płytkością przedstawionej historii. Ja osobiście bardziej skłaniam się w stronę zachwytu niż oburzenia, ale dostrzegam pewne niedociągnięcia.
Uwaga spoilery w tekście!
Najbardziej podobała mi się pierwsza część, czyli Pięćdziesiąt twarzy Greya. Jest to początek znajomości naszych bohaterów. Zwyczajna dziewczyna zakochuje się w niesamowicie bogatym i skomplikowanym mężczyźnie, który poza demonami z przeszłości ma też upodobanie do perwersyjnego seksu i niechęć do stałych związków. Anastasia postanawia jednak spróbować wejść do świata Christiana na jego, odrobinę przez nią zmodyfikowanych, warunkach. Nasz bohater zafascynowany dziewczyną odkrywa przed nią trochę sekretów i nawet przystaje na pewne zmiany w umowie, ale niestety nasza początkowo dziewica i tak nie umie się podporządkować regułom gry. W końcu przytłoczona doświadczeniami (ja bym powiedziała własnymi oczekiwaniami) ucieka.
Potem następuje część druga czyli Ciemniejsza strona Greya. Tam już zaczynają pojawiać się serduszka, motylki i rzyganie tęczą, ale na dość znośnym poziomie. Wiadomo, że nasi bohaterzy szybko się godzą. On bowiem odkrywa, że bez niej życie nie miałoby sensu i właściwie to nawet może pejcze trzymać pod kluczem. Ona natomiast dochodzi do wniosku, że klapsy wcale nie są takie straszne i w zasadzie nawet nieźle ją kręcą. On zatem ustępuje i przechodzi do metody małych kroczków. Ona natomiast rozbudzona zaczyna domagać się więcej perwersji. Do tego doszła szalona, biegająca z pistoletem była Greya (serio, czemu laski nie mogą dać sobie spokoju, gdy facet znajdzie sobie nową dziewczynę?!) i porąbany szef Anastazji, więc poza romansem mamy też odrobinę sensacji. Nikt jednak nie ginie, są za to oświadczyny i zbliżamy się do „żyli długo i szczęśliwie z dramatem w tle”. Autorka zapodała nam jednak trochę grozy pod koniec, żeby ktoś chciał sięgnąć po kolejną część.
Nowe oblicze Greya to już książka zdecydowanie dla ludzi na diecie lub kobiet przed okresem. Ilość słodyczy w niej zawarta starczy bowiem za 2 tabliczki czekolady i ogromne pudełko lodów. Wiadomo – po zaręczynach jest planowanie ślubu, ślub, zajście w nieplanowaną ciążę, związana z tym panika, a na koniec nieopisane szczęście i rzyganie tęczą. Odskocznią wydaje się tylko pierwsza była Greya (weźcie się baby ogarnijcie, jak się facet żeni to Wasze „ona do Ciebie nie pasuje” brzmi gorzej niż żałośnie, serio!) i psychicznie niedorozwinięty były szef Anastazji, ale to raczej posypka z gorzkiej czekolady niż potrzebna zmiana smaku. Mimo całej tej słodyczy, serduszek i biegających jednorożców fajnie czyta się mega szczęśliwe zakończenia. Dodatkowo ostatnia część Greya pozwala wierzyć, że seks po ślubie nie jest tematem tabu i dalej można się nim cieszyć bez potrzeby szukania kochanka.
Kiedy już mamy w wielkim skrócie streszczone trzy książki, przedstawię swoje drobne uwagi. Zabawne było używanie przez autorkę „o święty Barnabo”. Może ktoś faktycznie tak mówi, ale koło smagania pejczem po tyłku, brzmi to po prostu śmiesznie. Tak samo bawiło mnie wspominanie o zachowaniach wewnętrznej bogini (fikanie koziołków, chowanie się za kanapę czy grożenie palcem) i ciągłe przygryzanie wargi. Szybko jednak doszłam do wniosku, że może autorka zwyczajnie tak ma. Jedni ciągle zakładają włosy za ucho, bawią się zegarkiem, wykręcają dłonie/palce i nieustannie gadają z przyjaciółką, a nasza bohaterka zagryzała wargę i prowadziła dialogi ze swoim drugim „ja”. Nie mi oceniać, co jest normalne.
Przypomnijcie sobie zresztą Bridget Jones, która nieustannie pisała pamiętnik. Kto tak w ogóle robi? A jednak książki i filmy osiągnęły niesamowitą popularność. Przede wszystkim dlatego, że większość kobiet mogła utożsamić się z główną bohaterką. Masa przedstawicielek płci ponoć pięknej czuje się brzydka, głupia, niezdarna, ale mimo wszystko pragnie zostać pokochana dokładnie taką, jaka jest. I właśnie dlatego to działa. Stąd całe szaleństwo na punkcie Greya. Nie chodzi o dość obrazowo i pobudzająco napisane akty miłosne (chociaż to na pewno też). Głównym atutem książek E.L. James jest szalona, bezgraniczna i bezwarunkowa miłość oraz niepohamowana namiętność. Chodzi o schemat, który po prostu zawsze działa.
Mamy dziewczynę, z którą możemy się utożsamić – całkiem zwyczajną, a nawet odrobinę niezdarną szarą myszkę i mamy ideał prawie każdej kobiety – zakochującego się w niej obłędnie przystojnego, inteligentnego i do tego niesamowicie bogatego „złego” (no wiecie – problemy z przeszłości, trudny charakter i wszystko, co prawdziwa miłość będzie wstanie pokonać) faceta.
Chociaż nie każda kobieta będzie chciała zostać związana czy zbita po tyłku, to praktycznie wszystkie pragną spotkać faceta, który straci dla nich głowę, będzie nieustannie pragnął zaciągać je do łóżka i jeszcze umiał sprawić, żeby one same tego wręcz obsesyjnie pragnęły. W dodatku prawie na każdej stronie książki mamy dowody zauroczenia, miłości i wręcz obsesji na punkcie Anastazji – przejawy zazdrości, prezenty, troska, zaborczość, w końcu oświadczyny i ślub, ale przede wszystkim SEKS.
Seks działa, bo w naszych głowach razem z namiętnością i pożądaniem łączy się nam z bliskością oraz miłością. Ilekroć jakaś kobieta ma wątpliwości czy partner jeszcze ją kocha, zawsze zwraca uwagę na to, że nie kochają się już tak często jak kiedyś, że on jej nie pragnie. Niby wzbraniamy się (nie ja) przed byciem obiektem seksualnym, a jednocześnie chcemy być pożądane przez mężczyzn. Pragniemy widzieć zachwyt w ich oczach, gdy na nas patrzą. Chcemy, żeby nie potrafili utrzymać rąk przy sobie w naszej obecności. Marzy nam się, aby przyparli nas do ściany, gdy tylko przekroczą próg mieszkania. Chcemy tego rodzaju „dowodów miłości”. Pragniemy odczuwać miłość na jej pierwotnym, zwierzęcym poziomie.
Właśnie dlatego kobiety oszalały na punkcie Greya. Bo tam to wszystko jest. Poza tym zbyt wiele tym książkom nie można zarzucić. Nie jest to wysokich lotów literatura, ale nie miała to być druga trylogia Sienkiewicza czy inne w Pustyni i w Puszczy. Ot zwykła i lekka lektura na smutne deszczowe popołudnia. Moim zdaniem doskonale spełniła te oczekiwania.