Rocznicowa opowieść o miłości
Jutro obchodzimy z Diabłem kolejną rocznicę wspólnego zamieszkania. Dwa lata temu dostałam klucze do jego mieszkania i to był ten moment, gdy nasz związek wreszcie zaczął być oficjalny.
Pod wieloma względami 28 maja 2012 roku był dla mnie wyjątkowo ekscytującym dniem. Wszystko, co wydarzyło się od momentu, gdy otworzyłam oczy, stworzyło słodko-gorzką mieszankę, która na zawsze wyryła się w mojej pamięci. Otrzymane wtedy klucze były jednym z najważniejszych elementów, bo były przede wszystkim symbolem i obietnicą tego wszystkiego, co dopiero miało nadejść.
Pisałam wam wtedy o swoim szczęściu. Przeprowadzka była tylko formalnością i muszę przyznać, że do dnia dzisiejszego jeszcze się nie skończyła. Sporo moich rzeczy wciąż zalega w mieszkaniu moich rodziców. Mimo wielkich nadziei na wprowadzenie minimalizmu, nadal więcej rzeczy zabieram niż wyrzucam. Mój ambitny plan, żeby pojechać z wielkim worem na śmieci i wyrzucić wszystko to, czego nie używałam przez te dwa lata, wciąż odkładany jest na później. Choćby i dlatego, że z takim samym powinnam przejść się po naszym mieszkaniu, by pozbyć się niepotrzebnych zbieraczy kurzu.
Mimo niedokończonej przeprowadzki, przez te dwa lata wiele się wydarzyło i zmieniało. Zbieraliśmy z Diabłem kolejne zdjęcia z miejsc, które odwiedzaliśmy. Zdobywaliśmy nowe doświadczenia i pogłębialiśmy zarówno swoją wiedzę o sobie, jak i naszą miłość. To były dwa lata robienia planów, wspierania się, bycia przy sobie w tych lepszych i gorszych chwilach. Bycia razem w każdy możliwy sposób – ten fizyczny i emocjonalny. Był to czas, który utwierdzał mnie w przekonaniu, że wybrałam właściwego mężczyznę. Najlepszego, jaki mógł stanąć na mojej drodze. Te dwa lata to zlepek chwil, w których patrzyłam na jego uśmiechniętą twarz i zalewała mnie fala miłości tak wielka, że ledwo mogłam oddychać.
Chociaż wiem, że to banalnie brzmi, uważam, że znalazłam swoją drugą połówkę. Tylko tak jestem w stanie wytłumaczyć fakt, że bez najmniejszego problemu opieramy się destrukcyjnym wpływom szarej codzienności, że nasza miłość z każdym dniem tylko rośnie i dojrzewa. Pierwszy raz czuję, że zakochiwanie się w sobie każdego dnia od nowa, to nie jest mit, że miłość faktycznie jest lekiem na całe zło. Czuję się jak bohaterka komedii romantycznej, przekonana o istnieniu happy endu.
Oczywiście nasze szczęście to nie tylko uśmiech od losu, ale również wspólna praca nad tym, żeby życie i nasz związek z każdym dniem były coraz lepsze. To umiejetność doceniania każdej chwili, którą przeżywamy i osoby, z którą je dzielimy. To uważność na potrzeby i problemy drugiego człowieka. To pomoc i wsparcie, gdy jest ono potrzebne. To akceptacja odmienności i gloryfikacja podobieństw. Docieranie się i uczenie się siebie.
Każdy dzień, każdy moment, w którym z Diabłem budujemy powoli swoją przyszłość, jest niesamowitym przeżyciem. W mojej pamięci zapisują się wszystkie rzeczy i chwile, nawet te pozornie nieistotne. Wspólne poranki, gdy zaspanym głosem mówi, że mnie bardzo kocha. Wieczory, gdy zniecierpliwiona i spragniona jego dotyku, wołam go do łóżka. Długie rozmowy i krótkie wiadomości, które wysyłamy sobie każdego dnia. Drobne przyjemności. Jak ta, gdy on kupi mi moje ulubione żelki. Upojny seks, po którym czuję się jednocześnie usatysfakcjonowana i spragniona więcej. Sposób w jaki machał mi, gdy mój autobus ruszał z przystanku w drogę do pracy oraz to jak patrzy na mnie, gdy on wraca do domu. Nasze wspólne drzemki, podczas których ciasno splatamy się ze sobą.
Czasem aż trudno uwierzyć mi, że to dopiero początek. Maleńki fragment tego, co jeszcze na nas czeka.