Stawiaj wyzwania sobie, a nie partnerowi
Po przeczytaniu o tym, jak to kobieta musi czuć, że facet ciągle stawia przed nią wyzwania, przyszło mi do głowy, jak bardzo smutne musi być życie kogoś, kto trwa w związku z niepełnosprytnym partnerem, którego trzeba prowadzić za rękę. Dla mnie to nie brzmi jak przepis na szczęśliwy związek. Nie mogę też autorowi tekstu przyznać racji.
Czy to normalne?
No, bo sami powiedzcie, czy można poważnie traktować osobę, której stale trzeba stawiać wyzwania, żeby ona się w ogóle rozwijała? Czy to nie jest trochę chore? Nie przypomina Wam to relacji rodzic-dziecko czy nauczyciel-dziecko? Nie czujecie w tym zewnętrznej presji? Pewnego rodzaju przymuszenia? Oznak toksycznej relacji i wizji trzymania kogoś w nieustannym stresie przez konieczność stałego odpowiadania sobie na pytanie „czy sprostam jego oczekiwaniom?”.
Przecież dorosły człowiek powinien sam dążyć do rozwoju i ulepszania siebie. Wydaje mi się, że kiedy dziecko opuści mury szkolne powinno mieć już pewne rzeczy opanowane i nie trzeba o tym przypominać. Rozwój osobisty jest jedną z nich. Czy nie wystarczy człowiekowi wyzwań w pracy lub przy realizacji pasji? Chcemy sobie jeszcze do tego dokładać w związku?
Oczywiście nie będę ukrywać, że są na świecie ludzie potrzebujący stałej zewnętrznej stymulacji, która pozwoli im w miarę przyzwoicie funkcjonować. Wydaje mi się jednak, że to osoby w pewnym sensie „uszkodzone”, boleśnie zranione w przeszłości lub zwyczajnie niedojrzałe. Takie, które nigdy jeszcze nie znalazły tej odpowiedniej osoby, z którą do szczęścia właściwie wystarczy tylko być.
Ja jednak do tych osób nie należę. W dodatku nie chciałabym mieć takiego partnera, bo stałe wymyślanie komuś wyzwań w moich wyobrażeniach wydaje się czasochłonne i męczące, a ja mam zdecydowanie lepsze rzeczy do roboty. Jak na przykład…
Stawianie wyzwań sobie
Nie wydaje Wam się to dużo słuszniejszymi rozwiązaniem? W moim związku działa to doskonale. Widzę, że mój partner ciągle doskonali się w dziedzinach, które go fascynują i, nie chcąc być gorsza, sama staram się rozwijać w tym, co mnie interesuje. Nie potrzebuje bodźców czy prowadzenia za rękę z jego strony. Sama doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że aby być z wartościowym człowiekiem, samemu trzeba reprezentować jakiś przyzwoity poziom. To powinno być oczywiste i zmuszanie drugiego człowieka do podjęcia jakichś działań, gdy sam nie ma takiej potrzeby, do niczego dobrego nie prowadzi.
Weźmy na przykład taki taniec. Szybciej z kursu rezygnują pary (i jest ich więcej), w których jeden z partnerów przyszedł ze względu na drugą osobę niż te, w których obie strony jarają się tym tak samo. Zdarzają się też przypadki, w których ukochany idzie sam z siebie za partnerką na kurs, gdy dostrzega, ile radości jej to daje. Idzie, bo chce z nią w tym uczestniczyć. To lepsze dla obydwu stron niż zmuszanie.
Sam bądź przykładem do naśladowania
Nie zgadzam się też z twierdzeniem z wymienionego na początku tekstu, że nie należy rozpieszczać partnera. Diabeł ciągle robi mi jakieś niespodzianki, spełnia moje zachcianki i marzenia, jest czasem aż za dobry (oczywiście nie może być za dobry, ale tak się mówi). I wiecie co? To mnie mobilizuje do tego, żeby odwdzięczać mu się tym samym. Uszczęśliwiać go tak, jak on uszczęśliwia mnie. Zaskakiwać go, spełniać jego marzenia. Chcę, żeby czuł to, co ja. Jego starania nie rozleniwiają mnie, a pobudzają. Nie czuję się zalana dobrocią do wyrzygania, a bezgranicznie szczęśliwa, że znalazłam kogoś, kto kocha mnie tak mocno, jak ja jego.
Pozwolę sobie posłużyć się własnym doświadczeniem z poprzednich związków i stwierdzić, że trzeba do pewnych rzeczy zwyczajnie dorosnąć. Przez pierwszego partnera czułam się właśnie taka zagłaskana na śmierć. Dopiero po trafieniu na kilku mocno kiepskich odkryłam, jaką byłam idiotką nie doceniając tego pierwszego. Teraz jednak dostałam partnera jeszcze lepszego, idealnego dla mnie i wiem, że nie można być „za dobrym” w związku. Można być (choć się nie powinno oczywiście) po prostu z kimś, kto nie potrafi docenić włożonego w relację serca.
Związek jest jak ogród
Korzystając z okazji przypomnę moje ulubione porównanie – związek jest jak ogród. Trzeba o niego zwyczajnie dbać, żeby był piękny. Samo się nie zrobi niestety. Nie potrzeba wyzwań, ale wzajemnej pielęgnacji i troski. Zamiast czekać na nadejście nudy, trzeba działać. Robić sobie niespodzianki, wychodzić wspólnie, celebrować każdą chwilę spędzoną we dwoje i nie dawać się codzienności. Nie da się w życiu uniknąć rutyny, ale można sprawić, żeby nie miała ona gorzkiego posmaku. Pisałam Wam już o sposobach na szczęśliwy związek. Warto o nich pamiętać. To czy widzicie szklankę do połowy pełną czy do połowy pustą zależy tylko i wyłącznie od Was. Zależy od tego, jakie macie podejście do związku, monogamii i swojego własnego partnera, a na każdą z tych rzeczy macie wpływ.
Dla każdego coś innego
Myślę jednak, że to wszystko sprawa indywidualna, zależna od charakteru, potrzeb danej osoby i etapu w życiu, w jakim się właśnie znajduje. Są przecież ludzie żyjący jedynie w luźnych, wolnych lub skomplikowanych związkach. Są tacy, którzy wolą wolność i jedynie jednonocne przygody. Są ci, dla których poligamia to odpowiednie rozwiązanie. Istnieją też tacy, którzy faktycznie potrzebują spokoju, stabilizacji i poczucia bezpieczeństwa. Zdarza się również, że nasze upodobania zmieniają nam się z wiekiem i nabywanymi doświadczeniami.
Jakim byście typem nie byli i jakich potrzeb nie mieli, to ja Wam wszystkim życzę znalezienia takiego partnera i takiej relacji, w której będziecie potrafili zarówno znaleźć szczęście, jak i je dawać.