Tabletka „po” to nie pigułka rozpusty
Dawno mnie nic nie ubawiło tak, jak tekst o pigułce rozpusty napisany przez Małgorzatę Terlikowską. O samym pomyśle wprowadzenia tabletek „po” do sprzedaży bez recepty przeczytałam na którymś z portali kilka dni temu. Pomysł mi się spodobał i pewnie z tego powodu nie czułam potrzeby wypowiadania się na jego temat. Kiedy jednak w oczy wpadł mi tekst Małgorzaty, poczułam się wręcz zobowiązana do komentarza.
„»Tak naprawdę żadna kobieta nie chce zabić swojego dziecka i choć w danej chwili myśli, że go nie chce, to przecież potem jest zadowolona« – te słowa Wandy Półtawskiej przypominają mi się dziś, kiedy czytam informacje dotyczące najnowszych postanowień Komisji Europejskiej.”
Bardziej debilnych słów nie słyszałam i nie przeczytałam już dawno. Zdaję sobie sprawę z silnego przeświadczenia ludzi, że kobiety to same nie wiedzą, czego chcą. Posiadanie dziecka jest jednak moim zdaniem sytuacją specyficzną. Chociażby dlatego, że niesie za sobą daleko idące konsekwencje nie tylko dla samej kobiety, ale również małego człowieka, którego sprowadzi na świat.
Chciałabym móc idealizować, że każdy uprawia seks tylko z miłości, tylko ze swoim życiowym partnerem i tylko z przeświadczeniem, że razem to już na zawsze, a z dziećmi czekają, aż się dorobią czy coś w tym stylu, bo pragną ich bardzo, ale zwyczajnie jeszcze nie teraz. Rzeczywistość jest jednak inna. Często kochamy się z zabezpieczeniem, bo partner nie jest tym jedynym i do grobowej deski. Chyba, że planujemy jego rychłe zejście z tego świata, ale to nadal sytuacja, w której robienie dzieci wskazane nie jest. Jestem więc w stanie wyobrazić sobie, że większość kobiet, które dzieci nie chcą, zadowolone z nieplanowanej ciąży nie będzie. Zwłaszcza, gdy przypadkowy tatuś ucieknie gdzie pieprz rośnie, a na odchodnym powie „usuń”.
Zapewne jest też cała rzesza kobiet, która będzie zadowolona z urodzenia dziecka, gdy się zabezpieczała, bo nie ma warunków do wychowania potomka. Będzie skakać wręcz z radości, że nie będzie miała na jedzenie, ubrania czy edukację w szkole lub nie będzie mogła oglądać swojego dziecka, bo będzie siedzieć po 16 godzin w pracy, żeby zarobić na chleb. O euforii na myśl o samotnym wychowywaniu, gdy „tatuś” się ulotni też nawet nie powinnam wspominać. Przecież to oczywiste, że macierzyństwo to coś, czego pragnie każda kobieta, bo jest usłane różami i wspomagane opatrznością bożą. Nie istnieją przecież patologiczne rodziny, porzucone dzieci, domy dziecka, historie z dziećmi w beczkach po kapuście czy mamy Madzi. Jest tylko zadowolenie, że jednak, mimo początkowej niechęci, ma się to dziecko.
Poza tym, biorąc pod uwagę fakt, że tabletka „po” jest stosowana do maksymalnie 72 godzin po stosunku, ciężko jest tu mówić o jakimkolwiek dziecku, bo to, w najlepszym wypadku, jedynie kilka komórek, które się nie zagnieżdżą w macicy. Przy dobrych wiatrach i tyle nie, bo może wcale do czasu wzięcia tabletki wcale nie dojść do zapłodnienia. Tego typu środki mają przede wszystkim za zadanie zatrzymać owulację, nie dopuścić do zapłodnienia już uwolnionej komórki jajowej, a gdy do niego już doszło, jedynie powstrzymać zagnieżdżenie. Zatem jeśli nie będzie trzeba lecieć do lekarza, potem szukać innego, bo pierwszy „nie zabija dzieci” i dopiero polecieć do apteki, to nie można będzie nawet mówić o jakimkolwiek dziecku. Komórka jajowa dzieckiem nie jest na pewno. Pomijam już fakt, że nazywanie tego środka „trutką na dzieci” jest totalną bzdurną i niedoinformowaniem. Chociażby dlatego, że środki starego typu zawierają po prostu odmianę progesteronu i zrobiono badania stwierdzające, że nie ma on negatywnych skutków na płód, gdy jednak dojdzie do zagnieżdżenia, a wręcz może podtrzymać ciążę.
Nie mówiąc o tym, że, idąc tokiem rozumowania Terlikowskiej, należałoby również sprzeciwić się morderczej naturze, która masowo morduje dzieci! Organizmy kobiet powinny być oskarżone o okropne zbrodnie. Przecież badania naukowe dowodzą, że około 10-15% wszystkich ciąż kończy się poronieniem! Z czego aż 50% ronionych jest jeszcze przed zagnieżdżeniem zarodka! Toż to przecież skandal i zgroza. Trzeba by temu stanowczo zapobiec. Zakazać, wprowadzić regulacje jakieś!
Swoją drogą… wiecie, że większość lekarzy nie uznaje poronienia przed terminem miesiączki (czyli po prostu wtedy, gdy do zagnieżdżenia nie doszło) za poronienie? Więc nawet z medycznego punktu widzenia ciężko mówić o działaniu „wczesnoporonnym” takich tabletek.
„chodzi po prostu o to, żeby rodziło się coraz mniej Europejczyków. W sytuacji zapaści demograficznej Unia Europejska zamiast walczyć o każde życie, o każde dziecko ułatwia pozbywanie się swoich obywateli. Sami sobie w ten sposób strzelamy w kolano. Jeszcze trochę tego typu uregulowań i wyginiemy. Europa umrze. A w jej miejscu pojawi się kalifat, bo muzułmanki swoich dzieci nie zabijają.”
Oczywiście, Komisji Europejskiej zależy na tym, żeby zmuzułmanizować cały świat. Tak będzie w końcu łatwiej. Po co komu różnorodność? Niech wszędzie będzie jeden kolor skóry, jedna rasa, jedno wyznanie – to wszystkim ułatwi życie i skończą się głupie ataki, rasizm, terroryzm i walki na każdym w zasadzie tle. Tak. Na pewno im o to chodzi. Pewnie jeszcze po „zabijaniu dzieci” przejdą do eutanazji starych i chorych, żeby przyspieszyć pozbywanie się obywateli i ujednolicenie świata. To w ogóle na pewno tajny muzułmański spisek jest.
„A że będą komplikacje, działania niepożądane, trudno. W końcu kobieta łyka tabletkę na własne ryzyko. Może gdyby przeczytała ulotkę z możliwymi powikłaniami, zapaliłaby się jej czerwona lampka. Ale po co czytać. Wizyta u lekarza, dziś wymagana, bo tego typu specyfiki są na receptę, jest konieczna. Kobiety, co przyznają sami ginekolodzy, nie znają swojego ciała, nie znają swojego cyklu, wielkie oczy robią na słowo „owulacja”. Często biorą tabletkę na oślep, na wszelki wypadek, nawet wtedy, kiedy w ciążę zajść nie mogą.”
Przyznam szczerze, że jak swoje niecałe 30 lat żyję i regularnie chodzę do lekarzy przeróżnych, to jeszcze ŻADEN, ale to absolutnie ŻADEN lekarz (i to nie tylko ginekolog) nie przedstawił mi skutków ubocznych przepisywanych mi leków. Często nie udziela takich informacji nawet zapytany. Nie znam też ani jednej osoby, która by takie informacje kiedykolwiek na jakiejś wizycie uzyskała. Także argument, że wizyta u lekarza zmieni cokolwiek w kwestii znajomości skutków ubocznych, jest nieco, delikatnie mówiąc, wadliwy. Nie wspominając już o tym, że nie spotkałam się również z ginekologiem, a też odwiedziłam kilku, jeśli nie kilkunastu, który by kiedykolwiek wyjaśnił, czym jest owulacja, jak wygląda cykl, itp. Taką wiedzę, większość kobiet (bo z rozmów wiem, że nie jestem jedynym przypadkiem) zdobywa od matek, sióstr, koleżanek lub z internetu. Nie mówiąc o tym, że znajomość cyklu i swojego ciała nie zawsze jest w 100% skuteczna, bo różne czynniki – jak np. stres – mogą wpłynąć na jego zmianę i niestandardowe zachowanie.
Nie sądzę, żeby konieczność pójścia po tabletkę „po” w jakikolwiek sposób wyedukowała kobiety odnośne ich ciała, seksu i wszystkiego, czego powinny się dowiedzieć na długo przed rozpoczęciem współżycia. Odwiedzenie specjalisty sprawia, że odpowiedzialność za ewentualne skutki uboczne spada na niego, a nie na pacjentkę. Nie zmieni też jakości edukacji seksualnej w naszym kraju, której zdaje się zwyczajnie brakuje. Fakt, że po antykoncepcje awaryjną idzie się do lekarza, który w dodatku często przepisać jej nie chce, nie sprawia, że ludzie częściej używają prezerwatyw, że w jakikolwiek sposób edukują się przed zdarzeniem. Gdyby tak było, gdyby te metody były bezpieczne, to wcale takie środki awaryjne nie byłyby potrzebne.
Dla niezorientowanych dorzucę jeszcze te „straszne” skutki uboczne z ulotki jednego z preparatów tego typu:
„Bardzo często: krwawienia nie związane z miesiączką, ból głowy, nudności, ból podbrzusza, uczucie zmęczenia. Często: tkliwość piersi, opóźnienie miesiączki o ponad 7 dni, nieregularne krwawienie i plamienie, zawroty głowy, biegunka, wymioty.”
Faktycznie, po przeczytaniu tego opisu bałabym się wziąć proszek. Jeszcze bym nudności lub bólu głowy dostała. Przecież przy tym opisie wszystkie ciążowe dolegliwości z porodem na czele to mały pikuś jest.
„okazuje się, że to wcale nie niechcianej ciąży powinniśmy się bać, tylko chorób przenoszonych drogą płciową.”
Nie chcę się sprzeczać, ale to kolejny głupi argument jest. Zabronienie dostępu do antykoncepcji „po” bez recepty wcale nie zwiększy świadomości ludzi o chorobach przenoszonych drogą płciową, nie zmniejszy też ryzyka zachorowania na taką. Pójście po taki środek zazwyczaj następuje po zdarzeniu, więc lekarz i tak już tutaj niczego w kwestii chorób płciowych nie zmieni, bo czasu nie cofnie. Natomiast jeśli będziemy używać zabezpieczeń i one zawiodą, to w tym przypadku chociaż ciąży można będzie uniknąć. Nie mówiąc już o tym, że debile, którzy bzykają się z kimś zupełnie obcym odpowiednich bez zabezpieczeń i obejrzenia aktualnych badań, pewnie są tymi samym ludźmi, którzy myślą, że podczas pierwszego razu się nie zachodzi, więc po tabletkę raczej i tak się nie wybiorą. Natomiast co do reszty, to nikt nie powiedział, że tabletki „po” będą używane zamiast innych metod antykoncepcyjnych. Chociażby ze względów ekonomicznych byłoby to nieopłacalne – gumki kosztują ok. 10 zł za 3 sztuki, zwykłe tabletki antykoncepcyjne ok. 20-30zł za miesięczną kuracje, a tu mamy ok. 40-70 zł za JEDEN proszek. Poza tym wydaje mi się, że inteligentne jednostki raczej rozumieją zwrot „antykoncepcja awaryjna”. Natomiast jeśli niedoedukowane osobniki się trafią, to cóż poradzić – selekcja naturalna była, jest i będzie. Nie ma sensu na siłę próbować z nią walczyć.
EDIT: Krótkie sprostowanie – bez recepty dostępna będzie tabletka ellaOne. O jej „strasznych” skutkach ubocznych możecie przeczytać w ulotce (klik). Plus jest taki, że jej działanie „po” jest dłuższe aż 120h. Minusem jest więcej możliwych skutków ubocznych i cena – ok. 130 zł. Natomiast i tak chyba są one lepsze od niechcianej ciąży.
EDIT2: dla osób myślących, że wizyta u lekarza coś zmienia, że on zbada pacjentkę przed wypisaniem leku i uchroni ją tym od skutków ubocznych. Antykoncepcja „po” jest środkiem hormonalnym, żaden lekarz przed wypisaniem go nie przeprowadzi badań, bo nie ma na nie czasu. Nawet w przypadku ellaOne, który ma działać do 120 godzin po stosunku nie ma na to szans. Wyobraźcie sobie taką sytuację – wizyta u lekarza, badanie hormonów następnego dnia rano, wyniki w najlepszym razie po 2-3 dniach, wizyta u lekarza po odebraniu wyników lub kolejnego dnia. Jak kobieta ma zdążyć wziąć proszek w wyznaczonym czasie? Wizyta lekarska w takich awaryjnych przypadkach nie ma najmniejszego sensu, bo niczego nie wnosi. W najlepszym razie lekarz może przeprowadzić wywiad lekarski, czyli zwyczajnie zadać kilka pytań. One na nic się zdadzą, jeśli kobieta wcześniej nie przyjmowała takiego leku, bo nawet ona nie wie, jak na niego zareaguje organizm. Nikt tego nie może przewidzieć. Lekarz nie jest przecież jasnowidzem.