Taniec – pasja, miłość i sposób na życie

W moim życiu jest wiele różnych miłości, bo ja po prostu kochliwa jestem i zdobyć moje serce jest niezwykle łatwo. Na szczęście zazwyczaj zakochuję się na długie lata. Podejrzewam, że taniec pojawił się w moim życiu bardzo wcześnie, bo zapewne jako kilkuletnie dziecko już pląsałam do muzyki. Na szczęście nie pamiętam tego. To nie była też era YouTube’a, więc żadne kompromitujące filmiki nie istnieją. Nie mniej jednak wiem, że muzyka zawsze była obecna w moim domu.

Jak zapewne w przypadku wielu milionów kobiet, dość trwały wpływ na moją fascynację tańcem wywarł film Dirty Dancing. Miał on premierę w 1987 roku, ale zobaczyć musiałam go kilka lat później, bo w tamtym czasie jeszcze ssałam cycka i nie umiałam ani mówić, ani chodzić. Tańczenie tym bardziej nie wchodziło w grę, ale nie oczekujmy za wiele od rocznego dziecka. Nie pamiętam w jakim wieku byłam, gdy obejrzałam film po raz pierwszy, ale wiem, że miłość wielkim płomieniem wybuchła już od pierwszych tanecznych scen. Oczywiście, jak każda nastolatka oglądająca ten film, chciałam znaleźć się w ramionach Johny’ego, co nikogo nie powinno dziwić. Jednak przystojniak był tylko dodatkiem. Samo patrzenie na ich tańce było wystarczająco hipnotyzujące i inspirujące. Doskonale pamiętam, że po każdym obejrzeniu Dirty Dancing (a było tych razów wiele) próbowałam odtworzyć ich ruchy i kroki z filmu. Rany, jak ja wtedy chciałam tańczyć!

Niestety moi rodzice, z powodów mi nieznanych, nigdy nie wspomogli mnie w rozwijaniu tanecznej pasji. Może zbyt szybko traciłam zapał i zapominałam o temacie, aż do następnej emisji filmu w telewizji. A może miało to związek z utartym wtedy przekonaniem, że do tańca potrzebny jest partner. Nie mam pojęcia. Moja pamięć w tym zakresie ukazuje czarną dziurę i tylko strzępy emocji związane z filmem. W każdym razie dopiero dzięki mojej pierwszej miłości, która pod koniec naszego związku wyjechała na wakacje do Kanady, dowiedziałam się, że tego, co tańczyli w filmie, można nauczyć się na kursie. Wtedy też trafił w moje ręce Dirty Dancing 2. W moim odczuciu był gorszy od pierwszej części, ale znów rozbudził we mnie pragnienie tańca. I ta muzyka – mogłam słuchać bez końca ścieżek dźwiękowych z obu części. Znów zaczęły się próby odtworzenia tego, co widziałam na filmach. Niestety z marnym skutkiem. Do tańca w parze potrzebny jest partner. Gdy mój ex wrócił z Kanady potańczyliśmy trochę razem. Pokazał mi pierwsze kroki salsy kubańskiej i bachaty. Dał nową muzykę do słuchania. Niestety Obsession Aventury szybko zaczął działać mi na nerwy. Za to podobało mi się, jak z pomocą YouTube’a uczyliśmy się finałowego tańca z DD1. Mieliśmy niecny plan odtańczenia tego razem na zbliżającej się wielkimi krokami studniówce. Jednak on znalazł nową dziewczynę i ze studniówki zrezygnował. Ja też miałam nowego partnera. Wspólny taniec został więc tylko miłym wspomnieniem. Jakikolwiek taniec został wspomnieniem, bo mój ówczesny na pląsanie namówić się nie dawał.

Tak z niespełnionymi marzeniami dotarłam do 2008 roku, oglądając raz po raz obie części Dirty Dancing i wszystkich innych filmów o tańcu, jakie wpadły mi w ręce – Shall we dance?, Save the last dance, Dance With Me, One Last Dance, Take The Lead itd. Zaczęłam też wreszcie szukać szkół tańca, które oferowały naukę salsy. Nie było wtedy tego jeszcze dużo. Trafiłam pod skrzydła Gosi i Sławka z Salsa Factory, gdzie na zajęcia salsy chodziłam ok. 4 miesięcy. Potem znalazłam kurs przyśpieszony w Latin Groove i tą szkołę pokochałam. Po przymusowej prawie rocznej przerwie wróciłam do nich w 2009 roku. Moja miłość mogła rozkwitać niczym nieograniczona. Wiele miesięcy chodziłam na zajęcia do Martyny i Mateo. Mojej wspaniałej instruktorce zawdzięczam też poznanie moich dwóch innych miłości – bachaty i Diabła. W niesamowity sposób przeplatały się one wzajemnie potęgując wrażenia i stopniowo przesłaniając mi cały świat.

Jednak zanim to nastąpiło, miałam kilka szalonych miesięcy, kiedy na kursy chodziłam 5 razy w tygodniu, a na imprezy taneczne 6 czy 7 razy i wciąż nie miałam dość. Moja przygoda wtedy rozwijała się szybko i w różnych kierunkach. Wylądowałam na zajęciach z sexy dance, hip-hopu, jazzu, tańca brzucha, tanga i kizomby. Do większości miłość była krótka, a stosunek przerywany. Jak nie zaskoczyło, to nie utrzymywałam związku na siłę. Najmocniej za serce chwycił mnie sexy dance, jazz i tango, do których wciąż mam nadzieję kiedyś wrócić. Natomiast kizomba zawładnęła mną na dobre, a nasz związek trwa już trzeci rok i wciąż się rozwija. Przez przypadek na IX Bibie w Sopocie udało mi się trafić na świetnego partnera tanecznego z Warszawy i dzięki temu znowu regularnie tańczę kizombę. Próbowałam namówić Diabła do zapisania się na kurs, ale odmawia, bo chce abym choć ten taniec miała tylko dla siebie. Salsę i bachatę, jak jesteśmy razem na imprezie, tańczę tylko z nim, bo nie ma dla mnie lepszych od niego partnerów. Pewnie więc i w kizombie nie miałby sobie równych.

Chwilowo nie ma dla mnie lepszej wspólnej pasji niż taniec. Można razem chodzić na kursy, potem na wieczorne imprezy, na których można się odstresować po ciężkim dniu w pracy. Sporo jest też tematycznych wyjazdów, festiwali, które motywują do aktywnych wakacji czy krótkiego weekendowego szaleństwa. Ciekawie jest też w innych miastach sprawdzać, jak wygląda taneczny światek. W dodatku muzyka świetnie sprawdza się nie tylko na imprezach, ale i w domowym zaciszu. Większość kizomby i niektóre bachaty są świetnym tłem pod miłosne igraszki. Szybka kizomba, bachata, semba i kuduro sprawdzają się podczas sprzątania, bo dają kopa do działania. Ostatnio nawet motywowały mnie do biegania. Często też teksty piszę z kizombą w tle, bo słuchawki na uszach pozwalają mi się odciąć od gwaru, jaki panuje w mojej pracy.

Nie wyobrażam sobie swojego życia bez tańca i każdemu będę polecać wybrać się na imprezę chociaż raz. Nawet jeśli w ogóle nie tańczy, bo chodzi o to, żeby poczuć ten klimat, znaleźć się w środowisku ludzi, którzy to kochają. Osobiście polecam takie miejsca jak La Playa w Warszawie, bo latem zestawienie plaży, słońca z gorącymi latynoskimi rytmami chwyta za serce. Spędzających czas nad morzem zachęcam do podglądania Biby (w tym roku Gdańsk).

Mam nadzieję – do zobaczenia na parkiecie! 😀