Dlaczego nie kochałam swojego dziecka?
Zanim zdecydujesz się osądzić mnie za tytuł, przeczytaj. Jeśli jesteś jedną z tych osób, którą oburzyły moje słowa, pohamuj swój gniew jeszcze na chwilę. Daj mi czas na wyjaśnienie. Gdybyś należała do tych osób, które chcą się dowiedzieć „czy to minie?”, „czy nauczę się kochać?”, serdecznie zapraszam do lektury. Dziś zamierzam Ci wytłumaczyć, dlaczego nie kochałam swojego pierwszego dziecka, gdy było w moim brzuchu.
Słowem wstępu
Pisałam Wam w tekście dotyczącym początków ciąży o swoich przejściach z lekarzami. Pominęłam wtedy jednak to, że ten mój ukochany, najlepszy na świecie lekarz też popełnił gafę, która dużo mnie kosztowała. Wiem, że pocieszanie innych osób nie jest łatwą sztuką, ale czasem wystarczy pomyśleć zanim otworzy się buzię. Zwłaszcza, gdy chce się rzucić krzepiącym słowem kobiecie po poronieniu planującej nadal się starać.
Zacznę więc krótko od tego feralnego dnia i słów, które wyryły mi się w pamięci na długie miesiące. To właśnie one rzuciły cień na moją pierwszą udaną ciążę i wpłynęły na to, że na początku nie kochałam swojego dziecka.
Niech się Pani nie przejmuje
Poszłam wtedy na kontrolę po poronieniu. To nie było jakieś szokujące wydarzenie. Nie moje pierwsze i nie jakieś tam wyjątkowe. Ot 5 tydzień dopiero. Gdybym nie śledziła cyklu, pomyślałabym, że mi się okres spóźnił przez zmianę klimatu. Tydzień w Turcji to mogło być wyzwanie dla moich hormonów. Ponieważ jednak wszystkiego pilnowałam, zrobiłam test i było jasne, że to nie było zwykłe opóźnienie. Postanowiłam więc pójść do lekarza i upewnić się, że wszystko w normie, a my możemy wrócić do starań. Mój lekarz, cudowny zazwyczaj człowiek, chciał mi chyba poprawić humor, dodać otuchy i sprawić, żebym się nie przejmowała.
„Niech się Pani nie przejmuje, w 5 tygodniu to jeszcze nic takiego. Niedawno miałem pacjentkę, która straciła dziecko 36 tygodniu ciąży! Dosłownie na sam koniec…”
Nie mogę powiedzieć, żebym się wtedy przestraszyła. To nie było to uczucie. Byłam chyba trochę zła, rozczarowana i zrezygnowana, że niczego nie można być pewnym. Niby o tym wiedziałam, ale co innego mieć jakieś tam mgliste pojęcie, a co innego usłyszeć to od lekarza. W dodatku takiego, któremu się ufa. Na szczęście dość szybko też o tych słowach zapomniałam, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Uczucia na uwięzi
Niestety słowa mojego lekarza zagnieździły się we mnie i kiedy zaszłam wreszcie w tę swoją upragnioną ciążę wyłączyłam emocje. Został tylko strach i obojętność. Bałam się, że sytuacja może się powtórzyć, więc przed każdym USG prawie trzęsły mi się ręce. Od połowy ciąży stresowałam się, gdy tylko przez dłuższy czas nie czułam ruchów maleństwa.
Przede wszystkim jednak czułam straszną obojętność. Nawet nie chodzi o to, że ciąża była dla mnie mega abstrakcyjnym przeżyciem. Była. Ta druga teraz też jest. Wtedy jednak odcinałam dostęp do tych pozytywnych uczuć trochę podświadomie. Bałam się zaangażować i pokochać rosnące we mnie maleństwo w obawie, że „zapeszę” i znów będę cierpieć po stracie.
Regularne ruchy mojej pierwszej córki tchnęły we mnie odrobinę nadziei. Wciąż jednak wszystko było przytłumione. Jakbym to wszystko oglądała przez mgłę lub jakbym była jedynie obserwatorem z zewnątrz. Czułam, że nie kochałam swojego nienarodzonego jeszcze dziecka.
Do całej ciąży podeszłam bardzo przedmiotowo. Czytałam odpowiednie książki i cotygodniowe informacje z aplikacji, żeby wiedzieć, co się dzieje i na co mam się przygotować. Ogarnęłam wyprawkę i resztę rzeczy najpóźniej, jak to tylko było możliwe. Nie chciałam bowiem kupować rzeczy, które mogłyby się nie przydać.
Godzina zero – poród
Samym porodem też się jakoś bardzo nie przejmowałam. Przynajmniej nie bardziej niż „znajome” z dzieciowego forum. Starałam się nie oglądać żadnych filmików, bo i tak wiedziałam, że nie przygotują mnie one do niczego. Nie chciałam natomiast niepotrzebnie się stresować. Poczytałam jedynie opinie o poszczególnych szpitalach i wybrałam moim zdaniem najlepszy. Do tego zdecydowaliśmy się dodatkowo zabezpieczyć i wykupiliśmy opiekę położnej.
Sam poród przebiegł moim zdaniem doskonale, ale o tym napiszę w osobnym wpisie. Nie to jest tutaj ważne. Istotne jest to, że gdy tylko zobaczyłam tego mojego małego bezbronnego szkraba, emocje trzymane na uwięzi zostały uwolnione. Moje dziecko było ze mną żywe i prawdziwe. Mogłam przestać się bać i zacząć kochać.
Miłość jest w nas
Jeszcze przez kilka dni, a może nawet tygodni podchodziłam do córki z leciusieńkim dystansem. Człowiek się naczytał o śmierci łóżeczkowej, więc trochę strachu gdzieś tam się czaiło. Nie raz stałam nad nią i nasłuchiwałam czy oddycha lub przyglądałam się ruchowi plecków/brzuszka.
Teraz, kiedy jestem już w drugiej ciąży, a mój nie taki już mały szkrab od 3 lat chodzi po świecie, czuję, że kochałam ją od momentu, w którym zobaczyłam dwie kreski na teście. To, że nie dopuszczałam tych uczuć do głosu, nie oznacza, że ich we mnie nie było. Wolałam po prostu przed samą sobą udawać, że nic mnie to nie obchodzi, że nic nie czuję. Wmawiałam sobie, że ten cały strach, to wsłuchiwanie się w mój organizm o niczym nie świadczy. Wmawiałam sobie, że nie kochałam mojego dziecka.
Różne oblicza miłości
Teraz, kiedy druga ciąża zbliża się do końca, doskonale wiem, że miłość do dziecka ma różne oblicza i różne natężenie. Trudno kochać człowieka, który jest w pewnym sensie abstrakcyjny, bo go nie widać i nie czuć. Nawet jak zaczyna być go czuć, trudno te uczucia porównać do tej wersji miłości, która zalewa człowieka już po narodzinach. Nie jest to też to samo uczucie, którym darzę moją córkę po 3 latach, bo rośnie ono razem z nią.
Teraz przez większość ciąży czułam się podobnie jak za pierwszym razem. Masa niepewności, obaw i pytań bez odpowiedzi. Były chwile zwątpienia. Były chwile „ciszy uczuciowej”. Jednak znów – im bliżej porodu, tym bardziej nie mogę się doczekać, kiedy poznam tę istotkę z mojego brzucha.
A jak było lub jest z Tobą? W którym momencie poczułaś, że kochasz swoje dziecko? Podziel się ze mną swoimi odczuciami w komentarzu lub napisz maila.
Przy okazji zapraszam do polubienia moich profili na facebooku, twitterze lub instagramie.