Kolejna ciąża po poronieniu czyli 5 miesięcy strachu

Uczucia i myśli jakie ogarniają kobietę, która zachodzi w kolejną ciążę po poronieniu (lub kilku) przypominają trochę rozdwojenie jaźni. Przynajmniej tak było w moim przypadku. Z jednej strony jest ogromna radość, że wreszcie znów się udało, i wiara, że tym razem doczekamy rozwiązania w terminie. Z drugiej jest jeszcze większy strach, życie od jednego badania USG do drugiego oraz dystans do „swojej pierwszej strony”.

Kiedy starasz się o dziecko, robienie testu ciążowego wiąże się z zupełnie innymi emocjami niż gdy jeszcze nie jesteś na to przygotowana. W pierwszym przypadku trzymasz kciuki za zobaczenie 2 kresek. W drugim zapewne zwyczajnie panikujesz. Kiedy jednak próbujesz zajść w ciążę po wcześniejszych poronieniach, to trochę mieszanka obu tych stanów. Niby czekasz na drugą kreskę na teście, a jednocześnie boisz się ją zobaczyć. Chcesz ponownie zajść w ciążę, ale obawiasz się, by przykre zdarzenie nie powtórzyło się znowu. Sikasz na patyk, zamykasz oczy i modlisz się, by obudzić się za 9 miesięcy z dzieckiem w ramionach.

Pozytywny wynik domowego testu to jednak najczęściej dopiero początek drogi przez psychiczne męki. Gdy już kiedyś stracisz dziecko (a czasem nawet i przed tym), lekarze podchodzą do Ciebie inaczej. Niestety w większości przypadków wcale nie oznacza to lepszego traktowania. Po pierwsze test z apteki nie jest dla nich wystarczającym wyznacznikiem ciąży. Dlatego nawet jeśli masz ochotę pobiec do przychodni jeszcze tego samego dnia, w którym Twoje marzenie ponownie się spełniło, musisz upewnić się, że lekarz nie oleje sprawy. Ja, nauczona poprzednimi niefajnymi doświadczeniami, postanowiłam skorzystać aż z trzech metod – pracowniczego Enel-medu (bo szybciej), przychodni na NFZ (różnica w cenie leków ma dla mnie znaczenie) oraz wizyty w prywatnym gabinecie (tu chodziło głównie o przewspaniałego lekarza, który na NFZ w tamtym roku niestety nie miał już wolnych terminów).

Na pierwszej wizycie lekarka z Enel-medu potraktowała mnie dość chłodno i z wielkimi oporami wypisała skierowania na odpowiednie badania krwi, USG oraz niezbędną receptę. Niby mówiła, że rozumie moje obawy o maleństwo, ale jej nastawienie pokazywało zupełnie coś innego. Jej zdaniem przyszłam zbyt wcześnie, żeby dało się cokolwiek zrobić, nawet kiedy wyraźnie zaznaczyłam, że inny lekarz sugerował zgłoszenie się zaraz po pozytywnym teście. Między innymi dlatego już do niej nigdy nie wróciłam. Rozczarowało mnie tak chłodne podejście ze strony innej kobiety. Na szczęście dostałam to, po co w ogóle do niej poszłam – skierowania i receptę.

Oczekiwanie na wynik testu z krwi był niesamowicie stresujący. Cudem powstrzymywałam się od dodatkowego robienia domowych „sikańców” każdego ranka, żeby łatwiej było doczekać się wyników badań. Trzeba było je jeszcze powtórzyć po 48 godzinach, więc miałam trzy dni stresu i nieustannego powtarzania w głowie „wszystko będzie dobrze”. Na szczęście było. Poziom hormonu świadczącego o rozwijającej się ciąży przyrastał prawidłowo. Mogłam choć na chwilę odetchnąć z ulgą i czekać na kolejną wycieczkę do przychodni.

Gdy przyszedł czas na wizytę w NFZ miałam nadzieję, że trafię na lepszego lekarza niż poprzednio (nie posiadająca empatii i wyjątkowo niedelikatna w wykonywaniu badań Pani). Niestety znowu nie miałam szczęścia. Owszem, lekarka wysłuchała mojej historii z wyraźnym zainteresowaniem i malującym się na twarzy współczuciem, ale na tym skończyło się miłe podejście. Nie dość, że przeprowadziła bolesne badanie (po którym plamiłam i bolało mnie podbrzusze przez cały dzień) z komentarzem „potem będzie bolało bardziej, więc niech Pani nie przesadza” (od razu uspokajam, że to bzdura, bo obecnie mam lekarza, który jest najdelikatniejszym człowiekiem na świecie i badanie u niego jest prawie przyjemnością), to jeszcze powiedziała, że nie założy karty ciąży dopóki nie dostanie wyników USG, bo „może to znowu falstart”. Wiecie, może znowu poronię, więc po co tracić czas na wypełnianie papierów. Miło, prawda? Badanie krwi to było dla niej za mało, a że w gabinecie nie miała sprzętu do robienia USG i sama nie mogła sprawdzić czy maleństwo jest w środku, odesłała mnie z niczym.

Gdyby ktoś pytał – przychodni na Dąbrowszczaków i Jagiellońskiej w Warszawie do prowadzenia ciąży zdecydowanie nie polecam. Z Jagiellońskiej częściowo dobre wspomnienia mam tylko od ginekolog-endokrynolog, bo skierowała mnie na porządne badania do szpitala. Potem jednak na każdej wizycie dostawała zaników pamięci i musiałam przypominać jej o przebiegu leczenia. Lekarki mogące prowadzić ciąże natomiast fatalne, co opisałam wyżej. Także lepiej szukajcie gdzieś indziej.

Na szczęście czekało mnie badanie USG ze skierowania Enel-medu i wizyta prywatna. Stres zżerał mnie na kilka dni przed każdym wyznaczonym terminem. Najpierw czy będzie zarodek i bijące serduszko (było). Potem czy nadal maleństwo jest w środku (na szczęście nie ruszyło się z miejsca). Potem przyszedł czas na badanie USG I trymestru, czyli sprawdzenie mogące wykluczyć m.in. zespół Downa. Zatem znowu obawa czy wszystko z dzieciątkiem będzie dobrze (było). Następnie stres przed każdą wizytą czy nasza córeczka ma się dobrze, czy rośnie prawidłowo i wszystko jest w porządku.

Choć z powyższego opisu wygląda to trochę inaczej, to przez pierwsze miesiące starałam się o tym wszystkim nie myśleć. Zajmowałam sobie czas różnymi rzeczami i stres docierał do mnie zazwyczaj dopiero przed samymi wizytami. Niestety takie podejście w dużej mierze doprowadziło do wyłączenia zupełnie pewnych emocji. Czułam się trochę pusta w środku. Zobojętniała. Nie było we mnie tego radosnego oczekiwania, cieszenia się każdym objawem, zmieniającym się tygodniem i nowymi informacjami na temat rozwijającego się w moim ciele dziecka. Nie chciałam się przywiązywać. Nie chciałam czuć tego bólu i rozczarowania, gdyby znów stało się najgorsze.

Zaczęłam oddychać z ulgą dopiero w połowie 19 tygodnia ciąży, gdy Maleńka zaczęła się ruszać. Jej regularna aktywność daje mi dużo radości i spokój, którego bardzo brakowało mi przez poprzednie miesiące. Nawet ból wbijającej się w żebra stopy zdaje się być przyjemny. Dopiero przez fizyczną manifestację jej obecności zaczęłam dopuszczać do siebie pozytywne myśli, robić nadzieje i zastanawiać się, jak nasze dziecko będzie wyglądać po urodzeniu. Bardzo powoli zaczęłam marzeniami wybiegać w niedaleką przyszłość, robić plany i czuć się mamą. Oczywiście dystans do tego wszystkiego nie zniknął. Nawet teraz, gdy od rozwiązania dzieli mnie zaledwie kilka tygodni wciąż staram się żyć i cieszyć tylko bieżącą chwilą („dziękuję” za to lekarzowi, który po ostatnim poronieniu próbował „pocieszyć” mnie informacją, że nie mam się czym przejmować, bo tragedię to przeżyła jego pacjentka, która dziecko straciła 39 tygodniu ciąży).

Jednak chociaż to było dla mnie trudne, to były zaledwie chwile. Nic nieznaczące momenty w najpiękniejszym okresie mojego życia. Ciąża jest dla mnie rzeczywiście stanem błogosławionym (o czym napiszę w osobnym tekście) i na pewno będę chciała to doświadczenie kiedyś powtórzyć. Nie żałuję świadomie podjętej z Narzeczonym decyzji o zostaniu rodzicami. Wiem, że wszystko to, co nas spotkało, miało swój cel i było dla nas najlepsze wtedy, gdy się wydarzyło. Cieszę się, że się nie poddaliśmy, bo dzięki temu już niedługo powitamy na świecie nowego członka naszej rodziny.

Tym kobietom, które miały podobne przeżycia do moich, życzę nadziei, wytrwałości i wiary w to, że wszystko się w końcu ułoży. Jeśli w kolejnej ciąży czujecie się zobojętniałe, martwi Was brak miłości do rozwijającego się w Waszym ciele życia – nie przejmujcie się, bo to minie. Nie każda kobieta musi kochać swoje dziecko od momentu zapłodnienia. Uczucia, zwłaszcza po tak trudnym doświadczeniu jakim niewątpliwie jest poronienie, mają prawo przyjść wolniej, później. Zaakceptujcie wszystko to, co czujecie. Pozwólcie sobie na każdą z tych emocji. Nie dopuszczajcie jedynie do siebie poczucia winy, bo nie ma do niego podstaw. Poza tym wszystko będzie dobrze. Musi być.