Z pamiętnika przyszłej matki: rozdarta

Kiedy myślę o posiadaniu dziecka, a robię to ostatnio jakoś częściej, czuję się rozdarta. Czuję, jakbym myślała o życiu innych a nie własnym. Trochę jakbym rozmyślała o historii z książki. Tak bardzo nierealnej.

Są takie chwile, że dotykam swojego płaskiego brzucha i zastanawiam się, jakby to było czuć w nim rosnące życie. Uśmiecham się na myśl, że Junior rozpychałby się we mnie swoimi małymi stópkami. Mogłabym mówić do niego, śpiewać, głaskać go przez własną skórę. Czuć, że o to rozwija się we mnie coś absolutnie doskonałego. Potem widzę najpiękniejszą na świecie małą śmiejącą się buźkę, wpatrzoną we mnie i Diabła, gdy przytulamy go do siebie. Małe rozkoszne paluszki zaciskające się na moim palcu. Chwilę później już nie tak mały szkrab czołga się po podłodze goniąc kota i świnkę. Jeździ na swoim pierwszym rowerku. Innym razem Diabeł podrzuca go radośnie i w głowie rozbrzmiewa śmiech moich dwóch najwspanialszych mężczyzn. Patrzę jak zafascynowani bawią się razem kolejką. Czuję radość, chęć przeżycia tego i pewne niecierpliwe oczekiwanie na chwilę, gdy wszystko z mojej wyobraźni stanie się rzeczywistością.

Jednak tych chwil jest bardzo mało. Przeważają te, gdy wizja ciąży i dziecka zdaje się odległa, nierzeczywista i zupełnie obca. Patrzę w lustro i nie ogarniam, jak mogłabym zrujnować swoją figurę wielkim brzuchem. Przecież nie ćwiczę po to, żeby za chwilę wyglądać jak hipopotam. Nie potrafię wyobrazić sobie naszego życia we trójkę. Gdzie między wszystkie zajęcia, plany i marzenia, mam wsadzić jeszcze istotę, która będzie potrzebowała całej mojej uwagi? Wypracowaliśmy sobie idealne życie we dwoje. Z miejscem tylko dla dwojga. Gdzie mam niby upchnąć jeszcze kogoś? Patrzę na nasze mieszkanie i nie dostrzegam miejsca na łóżeczko, wózeczek, zabaweczki i istotę, do której to wszystko miałoby należeć. Czuję niepokój na myśl, że sobie z tym wszystkim nie poradzę. Zmęczę się, znudzę. Przecież tej całej szopki z dzieckiem nie da się potem odkręcić. To zostanie już tak na zawsze. Gdzieś jakaś część mnie popiskuje, że to wszystko nie jest dla mnie, że powinnam zostawić to tak, jak jest.

Uwielbiam dzieci. Cudze. Takie są najfajniejsze. Patrzysz na śmiejące się buźki. Bawisz się. Przytulasz. Dostajesz od nich to, co najlepsze. Natomiast odpowiedzialność, problemy, nieprzespane noce, pieluchy, płacze, kolki i rozczarowania są poza Twoim zasięgiem. Nie musisz wychowywać, uczyć, pouczać i stresować się, że gdzieś zrobisz błąd. Możesz spędzić z nimi chwilę, a potem spokojnie wrócić do swojego spokojnego i ułożonego życia. Bez obaw, bez konsekwencji, bez wyrzutów sumienia, że okradasz swoją pociechę z Twojej obecności dla czytelników bloga. Bez nieznośnego wrażenia, że można było lepiej i bardziej się starać, żeby ta mała istotka wyszła na ludzi. Możesz zapomnieć i żyć tak, jakby żadne dziecko nigdy nie istniało.

Kiedy jednak zbliżają się te dni, pojawia się pełne niepewności oczekiwanie. Obserwowanie własnego ciała. Szukanie oznak zagnieżdżenia się nowego życia. Nadzieja, że może jednak, jakimś cudem gumki okazały się przepuszczalne. Rozsądek znika gdzieś. Ulatnia się na kilka dni. W końcu jednak przychodzi rozczarowanie, gdy znów czerwień ozdobiła bieliznę. Nie udało się. Oczywiście nie mogło się udać, ale rozsądek jeszcze nie wrócił z wakacji. Więc jeszcze liczy się pustka i rozdarcie. Smutek, że przypadek nie rozwiązał za mnie problemu. Nie musiałabym przecież wtedy zastanawiać się „chce czy nie chcę”. Potem na szczęście wraz z kolejnymi skurczami pojawia się radość, ulga i spokój. Przywraca mnie to do normalności. Chwila ogłupienia instynktem mija. Egoizm mości się na powrót we mnie. Moje życie znów staje się znane i bezpieczne. Tak jest dobrze, wygodnie, wystarczająco. Tak jest wręcz idealnie.

Rozdarcie wynika z chęci jednoczesnego posiadania dziecka i obecnego życia nienaruszonego zupełnie czyjąś obecnością. Czuję się szczęśliwa z tym, co mam teraz. Bez ślubu i dziecka. Uważam, że moje życie jest pełne i wartościowe. W dodatku Diabeł ma takie same myśli i odczucia. Niby jesteśmy gotowi, a jednocześnie wolelibyśmy niczego nie zmieniać. Myślicie, że nasze obawy kiedyś znikną? Da się zyskać absolutną pewność, że teraz jest właśnie ten moment? Jak to jest lub było u Was?