Dlaczego chciałabym pracować na czarno

Od dwóch tygodni bezskutecznie próbuję zapisać się do lekarza na NFZ. Niestety albo jest zajęte, albo nikt nie odbiera telefonu. W kilku przychodniach i o różnych godzinach każdego dnia jest to samo. Tam, gdzie już ktoś łaskawie podniesie słuchawkę dowiaduję się, że zapisy na ten rok już się skończyły. Mogę więc wybrać wizytę prywatną lub próbować szczęścia w innych placówkach.

Ja bym nie miała nic przeciwko leczeniu się prywatnie. Serio. W końcu zarabiam i mogę sobie na to pozwolić. Brak kasy nie jest tutaj powodem mojego upartego dobijania się do lekarza w ramach kontraktu NFZ. Ja po prostu bardzo nie lubię wyrzucać pieniędzy w błoto. Niestety dokładnie tak się czuję, kiedy uczciwie odprowadzam składki, a potem nie mogę skorzystać z należnych mi dzięki temu świadczeń. Nie czepiałabym się może tego tak bardzo, gdy ktoś mnie zapytał o zdanie. Dał możliwość jakiegokolwiek wyboru. Odciągają mi kasę z pensji za moją zgodą i ja sobie w pełni świadoma w tych kolejkach stoję, bo tak chcę. Niestety nie mam żadnej możliwości rezygnacji z tego wątpliwej jakości luksusu. Nie mogę powiedzieć, że mam NFZ w poważaniu i będę się leczyć prywatnie. Muszę płacić czy mi się to podoba czy nie.

Ja jestem jeszcze młoda. Według mojej wiedzy w dodatku zdrowa. Tak się przynajmniej czuję. Nie w 100% oczywiście, bo inaczej nie próbowałabym zapisać się do lekarza. Nie mniej jednak raczej na tyle, żebym nie musiała się jakoś bardzo śpieszyć. Myślę sobie jednak np. o moich rodzicach, którzy na umowie o pracę przesiedzieli większość swojego życia, a teraz, gdy etat mści się na nich problemami zdrowotnymi, muszą czekać kilka lub nawet kilkanaście miesięcy. Sprawdzałam też różne bardzo specjalistyczne poradnie, w których czas ma ogromne znaczenie i termin zapisów wynosi ponad 300 dni! Wyobrażacie sobie z podejrzeniem raka, ze skierowaniem opatrzonym pięknym napisem „CITO” czekać ponad rok na wizytę? A potem lekarz zdziwiony zapyta „Czemu Pani tak późno przyszła? Przecież rok temu można było jeszcze sytuację uratować!”. Ręce opadają.

Ludzie, którzy mają jakieś schorzenia przewlekłe, regularnie robią przegląd w postaci badań kontrolnych lub są kobietami w miarę regularnie odwiedzającymi ginekologa, wiedzą, że jest coraz gorzej. Kolejki robią się coraz dłuższe, czas między zapisem a wizytą rośnie w zastraszającym tempie. Niby można przyjść, wyciągnąć numerek i dostać się tego samego dnia, ale często oznacza to wzięcie urlopu w pracy i/lub pobudkę przed świtem, a i to wszystko nie gwarantuje dostania się do lekarza. Jakiś dramat. Do tego często dochodzi fatalne traktowanie przez lekarzy – brak zainteresowania problemem, potraktowanie na „odwal” (masz receptę/zwolnienie i spadaj) czy wręcz niegrzeczne traktowanie z góry. U ginekologa dochodzi niedelikatne przeprowadzanie badania, którego nie zazdroszczę młodym dziewczynom podczas ich pierwszych wizyt.

Do tego oczywiście dochodzi ograbianie naszych pensji ze składki emerytalnej. Już wolałabym odkładać tę kasę sama na lokatę niż płacić na ZUS. Lepiej bym na tym wyszła i była chociaż w 100% pewna, gdzie akurat są moje pieniądze. Dawno temu pisałam o gnijącym ZUS-ie. To nie napawa optymizmem, a nie jest przecież jedynym powodem, dla którego emerytura przypomina ochłapy dla bezpańskiego psa (w końcu siedziba ZUS za darmo się nie wybuduje, a samochody nie opłacą, nie?). Podniesienie wieku emerytalnego, które miało działać na naszą korzyść rzekomo zwiększając ilość naszych pieniędzy, w rzeczywistości raczej spowodowane jest nadzieją, że większość ludzi go zwyczajnie nie dożyje. Przy takich kolejkach do lekarzy, jest to bardziej niż prawdopodobne.

O problemach z załatwieniem renty, gdy jest to wskazane, a nawet konieczne czy o historiach, gdzie lekarz musiał pisać, że przecież amputowana noga nie odrośnie, by zaprzestać corocznego wzywania na komisję nie będę się rozpisywać. Za bardzo by mi to ciśnienie podniosło, bo takich absurdów jest zatrzęsienie. Jak chociażby sytuacja, w której kobiecie cofnięto rentę, bo do pracy potrzebowała rąk, a nie nogi (klik).

Ja przynajmniej większą część swojego dorosłego życia (które nie jest aż tak znowu długie) pracuję i z tego tytułu odprowadzam składki – zdrowotne, emerytalne i wszystkie inne, jakie są wymagane. Nie, żebym chciała to robić. Po prostu muszę. Nikt nie dał mi w tej kwestii wyboru. Im dłużej jednak przyglądam się temu wszystkiemu, co dzieje się w naszym państwie, tym bardziej mam ochotę pracować na czarno, żeby płacenia tych składek uniknąć.