To skomplikowane

W kwestii komplikowania sobie życia mam całkiem spore doświadczenie. Lubię się bowiem uczyć na błędach. Własnych, bo lepiej zapadają w pamięć. Staram się jednak dość pilnie odrabiać lekcje i przyswajać przerabiany materiał. Między innymi dlatego szybko przestałam spotykać się z zajętymi facetami, choć oni lgną do mnie z wielkim upodobaniem. Gdy jestem w związku to nawet jakby bardziej i oni lgną, i ja unikam. Kiedyś jednak było inaczej.

Pierwszy raz zdarzyło mi się to kilka długich lat temu, gdy zaczęłam moją pierwszą poważną pracę. Ja miałam chłopaka, on żonę. Spodobał mi się od pierwszej chwili. Aż mi oczy zabłyszczały na jego widok. Ja jemu chyba też przypadłam do gustu, chociaż wtedy nie byłam tego pewna. Wręcz skłonna byłam stwierdzić, że obchodziłam go tyle, co zeszłoroczny śnieg. Długo nie dawał po sobie niczego poznać. Zaczęliśmy niewinnie od przyjaźni i długich rozmów. Potem ja zerwałam z chłopakiem (ale nie dla niego), a jego żona zaszła w ciążę. Mniej więcej w tym czasie również zaczęły mi się robić zaległości w pracy, więc czasami siedziałam po godzinach. R. prawie za każdym razem mi towarzyszył, umilając czas rozmową. W którymś momencie nawet zauważyłam, że obrączka przestała pojawiać się tak często na jego palcu. W końcu pewnego dnia, gdy żegnaliśmy się pod pracą, musnął moje usta swoimi i rzekł „szkoda, że nie poznałem Cię wcześniej”. Nigdy nie doszło do niczego więcej niż ten ulotny „pocałunek”. Wyjaśniliśmy sobie pewne sprawy i zachowaliśmy przyjaźń.

Potem, z innymi też bywało różnie. Raz dowiedziałam się, że „mój” chłopak ma dziewczynę po tym, jak przedstawił mnie swojej mamie. Kilka miesięcy uwodzenia, flirtowania i wspólnie spędzonego czasu. Gdybym go nie docisnęła, pewnie jeszcze długo nie dowiedziałabym się prawdy. On też żałował, że nie poznał mnie wcześniej. Kolejnego przyłapałam dopiero po 2 miesiącach spędzania wspólnie sześciu dni w tygodniu. Miał „starą” dziewczynę w innym mieście, do którego jeździł przy okazji weekendowych zajęć na studiach. W tym przypadku to nawet jakimś cudem dociągnęliśmy do ponad rocznego związku i wspólnego mieszkania. Zapewne ułatwił sprawę fakt, że z tamtą zerwał kontakt zupełnie, gdy się o niej dowiedziałam. Nawet Diabeł był w związku, gdy się poznaliśmy. Zazwyczaj jednak trzymałam się bezpiecznego dystansu. Koleżeńskiej lub przyjacielskiej relacji, która doskonale chroniła moje serduszko przed złamaniem. Informacja o już posiadanej dziewczynie studziła moje nadzieje.

Nie lubię skomplikowanych historii. Nigdy za nimi nie przepadałam, a kilka wyżej wymienionych sprawiło, że oduczyłam się pakować w takie sytuacje na dłużej. Wiadomo, że nie zawsze od początku się wie, czy dana osoba coś ukrywa. Życie jednak nauczyło mnie, że lepiej zadać kilka niewygodnych pytań na początku znajomości niż potem leczyć złamane serce. Zawsze przychodzi moment, gdy szydło wychodzi z worka. Dlatego bardzo dziwią mnie ludzie, którzy plączą się w takie relacje i potrafią w nich tkwić latami. Szukają wymówek, dla których niczego nie mogą zmienić. Wszyscy znamy te historie.

Facet pije, bije i zdradza, ale ona przecież go kocha. Nie odejdzie, bo dzieci, brak pracy, mieszkania, rodziny czy znajomych. Nie ma wyjścia i musi żyć z tyranem. Nie ważne, że można znaleźć pracę z zamieszkaniem lub poszukać pomocy w specjalnych ośrodkach. Jej sytuacja jest inna od tysięcy kobiet, które przechodzą przez identyczne piekło. Są też panowie, którzy wychowują nie swoje dziecko, podejrzenia rosną, miłość znika, związek się sypie. Oni jednak nie robią badań, bo drogie. Nie rozwodzą się, bo tyle zainwestowali, gdzie znajdą inną, wszystkie kobiety takie same – bez sensu szukać nowej. Za dużo kłopotu. Już łatwiej znaleźć kochankę. Są też pary, które żyją obok siebie. Bez miłości, bez seksu, bez wspólnie spędzanego czasu, ale pod jednym dachem, bo tak wygodnie. Historii można mnożyć bez końca, a i tak wszystko sprowadza się do tego, że oni nic ze swoim życiem zrobić nie chcą. Każde „nie mogę”, „nie da się”, „to skomplikowane”, „to nie takie proste”, to tylko zwykła wymówka.

Ja bez skrupułów wykopuję tych, którzy mnie krzywdzą. Nie zależnie od tego, ile zainwestowałam w znajomość. Sprawdzam ludzi, których poznaję. Daję mniejszy kredyt zaufania na początku znajomości i, gdy ktoś tego nie docenia, urywam kontakt. Gdy mam z czymś/kimś problem, szukam jakiegoś rozwiązania. Czasem pytam innych o radę czy proszę o pomoc. Czytam książki lub grzebię w sieci, by znaleźć wskazówki. Zawsze da się rozwiązać trudną sytuację, w której się znaleźliśmy. Na pewno, ktoś przed nami z czegoś podobnego się wyplątał. Nie rozumiem więc ludzi, którzy nic ze swoim życiem nie robią. Tych, którzy twierdzą „niemożliwe”, „nie da się” i „nie mogę”. Może potrzebują więcej czasu na zrozumienie. Może mają gdzie indziej położone granice wytrzymałości.

Wiecie, ja tego po prostu nie umiem zrozumieć, bo przecież obecnie na każdym kroku próbujemy sobie ułatwiać życie, uprzyjemniać je. Dlaczego więc tylu ludzi wciąż utrudnia sobie jego najważniejszą część, czyli związki?