Dzień, który zmienił moje życie…

Był ostatni poniedziałek października 2009 roku. Kiedy obudziłam się rano miałam przeczucie, że czeka mnie coś wyjątkowego. Poranne słońce przedarło się przez zasłony i muskało moją twarz, gdy przeciągałam się w łóżku. Miałam nadzieję, że to będzie piękny dzień, bo pogoda tej jesieni była wyjątkowo kapryśna i w ciągu dnia zmieniała się wiele razy. Nigdy nie sprawdzam prognoz, nie ufam im, dlatego deszcz często zaskakuje mnie w nieodpowiednim stroju. Ja jednak lubię te niespodzianki, bo zawsze wolałam cieszyć się chwilami ze słońcem niż wypatrywać deszczu, który i tak zawsze mijał. To się we mnie nie zmieniło. Tego dnia zaczynałam staż w biurze rachunkowym i byłam pewna, że jego właśnie dotyczy moje przeczucie. Ubrałam się ładnie, umalowałam i pojechałam do biura. W drodze uświadomiłam sobie, że z przejęcia nawet nie zjadłam śniadania. „To nic” – pomyślałam i weszłam do środka, by rozpocząć pracę.

Szefowa wypuściła nas wcześniej. Po sześciu godzinach siedzenia w biurze mój zapał nieco osłabł, ale przeczucie nie mijało. Nie chodziło o pracę, bo ta raczej niczego ciekawego w moje życie nie wniesie. Może jedynie zwiększyć moją niechęć do kobiet, bo tych pracujących ze mną nie obdarzę sympatią. Od samego początku dało się wyczuć tam mieszkankę zawiści i rywalizacji, jakby jeszcze miały o co walczyć. To było małe biuro urządzone w mieszkaniu, więc nawet awansować na lepsze miejsce w pokoju nie było możliwości. Dla mnie początkowo pracy nie było dużo. Przeglądanie faktur, układanie ich według kolejności i kilka wprowadzonych w system pod nadzorem jedynej normalnej w biurze dziewczyny zajęło mi większość czasu. Nie byłam zmęczona, gdy wychodziłam z biura. Wciąż rozpierała mnie energia i nie mogłam doczekać się wieczora.

Czas do 18:00 zniknął w ułamku sekundy. Szybko przebrałam się, poprawiłam makijaż, spryskałam szyję ulubionymi perfumami i wybiegłam na autobus. Uwielbiam poniedziałki. Od dwóch miesięcy to mój ulubiony dzień tygodnia, bo za każdym razem kończy się kursem bachaty i imprezą zaraz po nim. Dopiero uczę się tego tańca, ale już kocham go bardziej od salsy. Na kursie mam kilku fajnych partnerów, w których wtulanie się to czysta przyjemność. Mogliby nie przestawać trzymać mnie w ramionach. Wśród nich jest Łukasz – starszy ode mnie, łysy i bardzo przystojny mężczyzna, z którym tańczy mi się najlepiej. Uwielbiam go! Po kursie zawsze tańczy tylko ze mną, dopóki grają bachatę, a potem odwozi mnie do domu. Nie robi tego specjalnie dla mnie, bo mieszkam po drodze, ale to i tak miłe. Przyzwyczaiłam się do tych luksusów. Mam też wrażenie, że część dziewczyn mi zazdrości, bo po zajęciach na parkiecie długo jesteśmy sami, zanim inne pary zdecydują się do nas dołączyć. Większość panów woli posiedzieć przy piwie niż ćwiczyć nowe figury. Łukasz jest inny i to mnie w nim pociąga. Zawsze milczący, zdystansowany i poważny, ale tańczy tak, że można wybaczyć mu wszystko. No i potrafię wywołać uśmiech na jego twarzy.

Wydawało mi się, że na dzisiejszy wieczór czekam tak samo, jak na każdy poprzedni. Jednak im bliżej rozpoczęcia kursu tym poranne przeczucie nabierało na sile. Starałam sobie nie zaprzątać tym głowy. Skoro przez tyle tygodni nic się nie wydarzyło, tego dnia też nic się nie stanie. Może to tylko stres wywołany lekkim spóźnieniem, bo gdy weszłam na salę, rozgrzewka już się zaczęła. Stanęłam z tyłu i dołączyłam do ćwiczeń. Trzeba się rozciągnąć przed właściwą częścią zajęć, żeby nie narazić się na kontuzje. Mogłam spokojnie rozejrzeć się po sali. Natrafiłam na wzrok Łukasza. Uśmiechnął się na przywitanie i wrócił do zajęć. Dostrzegłam też nową „parę”. Tak samo ubrani w ciemne kolory, ale nie wyglądali, jakby przyszli razem. Ona poważna, jakby smutna czy niezadowolona. Miała na sobie czarną, długą, luźną bluzkę, czarne legginsy i równie czarne buty na płaskiej podeszwie. On z lekkim uśmiechem na skupionej, łagodnej twarzy. Był w ciemnozielonej koszulce i ciemnogranatowych dżinsach. „Facet, któremu można ufać.” – pomyślałam i wróciłam do zajęć.

Potem dobraliśmy się w pary. Łukasz podszedł do mnie, a Nowy obok mnie tańczył z Nową. „Są parą albo się znają” – przemknęło mi przez głowę, gdy zaczynałam tańczyć. Potem zaczęłam wątpić, bo słyszałam jak zagadywał też do innych dziewczyn, z którymi tańczył. Widać było, że dobrze tańczy. Obserwowałam go kątem oka i widziałam, że robi rzeczy, o których pozostali faceci z kursu nie mają zielonego pojęcia. Zaczęłam cieszyć się, że zbliża się moja kolej, by z nim zatańczyć. Chyba też pierwszy raz doceniłam zmiany w parach, bo inaczej cały kurs tańczyłby z Nową. Nie lubię tracić dobrych partnerów na rzecz innych dziewczyn. Nigdy nie ukrywałam, że nie lubię się dzielić.

Gdy wziął mnie w ramiona, akurat zaczynała się moja ulubiona piosenka. Był delikatny, ale zdecydowany. Prowadził pewnie, bez wahania. Doskonale wiedział, co robi, jaki będzie następny krok. Przymknęłam powieki, by lepiej czuć jego ruchy. Cudowny zapach jego perfum zaczął pobudzać moją wyobraźnię. Czułam ciepło jego ciała, lekko szorstki policzek, oddech na szyi. Słyszałam jego głos i swój własny śmiech, ale nie rozumiałam, co się dzieje. Byłam gdzieś w innym świecie. W krainie złożonej z jego ramion, bachaty i niekończącej się przyjemności. Czułam się szczęśliwa i bezpieczna.
– Jesteś jedyną kobietą na tym kursie, z którą mogę zrobić wszystko – powiedział.
Poczułam jak się czerwienię, bo moje skojarzenia powędrowały zupełnie inną drogą niż powinny. On mówił o tańcu i o figurach, a moja wyobraźnia podsuwała obrazy o wiele bardziej gorące. Delikatnie rozluźnił uścisk i mogłam spojrzeć w jego oczy. Brązowe! Wpatrzone we mnie, uśmiechnięte i brązowe oczy. Mogłam się tego spodziewać.
– Diabeł jestem.
– Chica – powiedziałam, zapisując dokładnie w pamięci każdy szczegół wyglądu człowieka, który miał zmienić całe moje życie…

 Foto